Drogi Pielgrzymie!
Byłbym do kolan rzucił się twórcy owej sentencji, ba! bodaj i stopy w dziękczynieniu wycałował, gdybym uwierzył – com nie zwykł czynić, – że nie jest to swojska parafraza mądrości znanego wieszcza. Maksyma ta, niczym słuszny w masie i bezspornie ostry kordelas, pomogła mi przedrzeć się przez cierniste uroczysko ostatnich rozmyślań, w które osunąłem się jakoś znienacka i bezwładnie. Tyleż ciężkiej prawdy zawrzeć w zdaniu tak zgrabnym musi być dziełem człeka nie tyleż oczytanego, nie tyleż szczęśliwie od natury obdarzonego jaką zacną ideą, co człeka którego kręte ścieżyny losu przebiegały i przez tę rzeczoną chałupę i przez trzęsawisko życiowych trudów, aż bitymi szlachetną skałą traktami przywiodły przed same gonne regały bibliotek, tych świątyń pokory, alias skarbnic wiedzy, wypełnionych po brzegi miedzią i brązem, pośród których błyskają dźwięcznie klejnoty podobnych mu demiurgów…
Chybotliwe tedy stoję za stodołą, gdyż wrażenie odnoszę, że patrzam w głuchy przestwór swej antywiedzy. Dość powiedzieć Pielgrzymie, że można by przysiąść długie godziny nad źródłosłowem paprzyska, którego wymościły tam sobie kury z rozkoszą zażywające słonecznej kąpieli. W innej przestrzeni zastodołowego obszaru jaki gleboznawczy geniusz oddałby się w brud swej profesji zgłębiając jej ilaste tajemnice napowietrzone jamkami rozmaitych stworzeń pochodzących z owej przedziwnej krainy edafonu. Opasłe tomiszcza leksykonów ojców botaniki Teofrasta, Bombastusa, to dziś zaledwie kropla wiedzy w oceanie meta wiedzy, który rozpościera się przede mną bujnym życiem w każdym przestrzennym calu wirującej od skrzydełek, przestrzeni zarośli. Geolog wzruszywszy grunt młotkiem opadłby w odmętach historii o wiele dalszej niźli narodziny pisma, niechybnie snadź dochodząc do konkluzji, że w pryzmacie sedymentologii Potop jawi się zaledwie płytką bajędą bez głębi przesłania. Dalej wyciąga się żerdź od rdzy już zmurszała, którą przepływa wstrętny ściek, jak przez niejedną żyłę morzoną podłą dietą. A pod nią Pielgrzymie kolejna tejemnicza kraina wiedzy – Podrurze. Albowiem nawet w tak odrażających substancjach jak gnojowica bądź gnojówka, aż o zawrót głowy przyprawiają nie tyle roje plugastwa, które atoli heroicznie znoszą gehennę powołania, bez których przecież świat spłynąłby rynsztokiem, co cała ta złożoność molekularna, co umysł światły jeno nie wprawia w odium. A już nie lza abstrahować mi od ministrów wpośród roślin, zielonych gigantów, drzewiastych króli, wpośród koron z wiercącących się w takt chaotycznych turbulencji liści, wiją sobie gniazda tak urocze dla oka pierzaste istoty, owi kpiarze grawitacji, co przymierze zawiązały z herpetofauną, by w ryzach roje wzmiankowanego plugastwa utrzymywać. Nieopodal dalej wyrósł grzyb pełen niewymownego kuriozum, choć niesmaczny a jadalny, lecz mało kto o tym wie, strzykawką wyssać zeń serum można na przypadłość podłą i śmiertelną. Lub ingredient! Tak, ingredient, który misternym kluczem otwiera drzwi do onirycznej krainy, pełnej farsy i pospolitych dyrdymałów, jak równie fantasmagoryjnych bytów. I jeszcze bym nadmienić inklinował, choćby lakonicznie, o gloniastych małżowinach, w które przysposobiła się kałuża podtrzymywana przy życiu wodami podziemnymi; albo o porostach otulających srebrzystym swetrem wierzbowe konary, albo o brzęczącym transformatorze, cudnym wszak majstersztyku, dziecku lotnych myśli technicznych człowieka, przez co ujarzmiona w drutach tajemnicza energia, rozcapierzyła się życiodajną siecią niepojętego dla naszych przodków dobrobytu…
Jakaś złowieszcza moc nęka mego ducha, kiedy beznamiętnie oświadczam adwersarzowi, że podróże – a i owszem! – kształcą, lecz li wykształconych. Azali i na Ciebie nie padła podobna klątwa? Nie zstąpiło na Ciebie znamię filisterskiego wiesiołka, kiedy w towarzystwie oznajmiłeś, żeś wolnością od obowiązku raczył się w zaciszu własnego domostwa, ot z książką w ręku – tym już wszak zapomnianym reliktem frajdy, – podczas gdy te marynowane w abstynencji od literatury małpy, przechwalały się egzotycznymi wojażami? Ach, już ciekawszej opowieści spodziewałbym się po mandarynkach na sklepowych półkach, gdzie mizdrzą się wzajem, niczym świeżo wyklute smocze pisklęta zroszone wonią morskiej rześkości. Zważ, że ludzie chełpią się opalenizną, tym co onegdaj było świadectwem chłopskiej proweniencji wstydliwie ukrywanej. Eksponują zdjęcia, na których jątrzy naszą uwagę, albo ikoniczny element dalekiej kultury, albo jakaś efemeryczna fanaberia. Czynią to z prymitywną dumą na podobę społecznego drapieżnika, który powróciwszy do stada chełpi się zawleczonym odorem po ablucji w padlinie. Pół biedy, kiedy duma wonieje odorem ścierwa. Gorzej, gdy trąci protekcjonalną bufonadą niczym galeria dyplomów na egościanach gabinetów szacownych doktorów…
To zupełnie nie tak, że wzgardzam podróżami w sensie geograficznym. Poprzedzone marzeniami i studiami są bowiem nie tyle przyjemnością niewątpliwą, co swoistym wapnem świeżości dla sczerniałych murków zapyziałego światopoglądu. Dziwić Cię może, lecz nie pogardzam nawet utracjuszami, co lekką ręką trwonią w pocie czoła zarobiony pieniądz, by najwyraźniej na wpół przytomnie opalać się pod tym samym słońcem a czerpać z tego wyższej jakości doznania, czego zjawisko nie sposób bodaj wytłumaczyć inaczej, aniżeli siłą wizerunku. Bynajmniej nie szydzę ani z chwalipięt, które fototekami z ekskluzywnych wakacji sygnalizują swoje finansowe możliwości, ni z kolekcjonerów wrażeń; wszyscy oni są żalu godni, gdyż dekorują pustostan jestestwa fikuśnymi figurkami pamiątek. Och Pielgrzymie, znana jest mi kozera tego stanu rzeczy. To chimeryczność natury naszej matki: jej wyrachowanie i spontaniczne pomyłki. Tak poróżnić nas mogą, że to co dla jednego jawić się może złotą sztabą ekstazy, dla innego zabrzęczy rezonansem od zaśniedziałego grosiwa w dziurawej pazusze. Nie wzgardzam geograficznymi podróżami także wtedy, kiedy są opuszczeniem okopów lęku; szturmem na wyolbrzymioną przez wyobraźnię pozycję strachu, rejteradą przed oprawcą, poszukiwaniem sprawiedliwości, czy wżdy prozaiczną migracją za chlebem. Rekreacyjne opuszczenie miejsca zamieszkania jest zdrowe. Wyrwij się z kontekstualnych okowów własnej pracowni, gdzie każdy jej detal niby ostra zadra rozerwie Ci delikatną sferę błogostanu, bez kuracji której cichcem sparszywiejesz od środka, dusza zapadnie się w sobie od naporu złowieszczej mocy.
Nie wstydź się małych podróży, ponieważ takie nie istnieją. Podróżuj tedy.